Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   369   —

— To sięgnij do komody — górna szuflada na prawo — okładka zielona.
Andrzej wynalazł bez trudności rękopis i począł wertować pożółkłe karty. Zajął go niebawem ten portret, kreślony zwięźle, bez przesady panegirycznej, na dobrze malowanem tle epoki. Pogrążył się w czytanie.
Dowiedział się dokładnie o »chłopomanii« swego pradziada, o której słyszał często. Ale pod piórem historyka ta mania wyglądała inaczej, dużo poważniej. Andrzej namyślił się nad tem, że starzy włościanie Warscy pamiętali jeszcze tego pana, nazywając go niezmiennie »księciem ojcem«, jednak ci sami i ich potomkowie nie okazali wiele wdzięczności rodzinie książęcej przy zatargach o serwituty, przez nadużycia wszelkiego rodzaju. Ale przypomniał sobie i to, że okolica Waru odznacza się piękniejszemi chatami, często murowanemi, na które książę Andrzej dawał darmo cegłę, że są przy nich sady, że nawet istnieje przysłowie: »co chłop Warski, to łebski i dziarski«, a to z powodu, że wielu umie czytać, zna kunsztowne rzemiosła i lepiej się ubiera, niż okoliczni.
»Nie na wdzięczność on pracował, lecz na pożytek kraju«.
— O czem czytasz? — odezwał się Marsowicz.
Andrzej wzdrygnął się na ten głos starca, o którym był przez chwilę zapomniał. Powtórzył mu przeczytane zdanie.