Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   365   —

ludzki; pamiętam... Synem jego był książę Andrzej, pradziad twój. Z dziadem, księciem Hieronimem, byliśmy rówieśnikami; ojca i ciebie znam od dziecka. To pięć pokoleń Szóstego już nie zobaczę...
— Pradziada mego znałeś dobrze, panie Franciszku?
— Czy znałem? — rzekł staruszek, wyprężając żyły szyi, aby się zwrócić do ściany, na której wisiała pożółkła litografia. — Patrzyłem na tego świętego, tak jak tu na ciebie... To był pan!
— I jakże? — zapylał młody Zbarazki z uśmiechem — odnajdujesz wr nas ducha księcia Andrzeja?
— Krew ta sam a — odrzekł Marsowicz, spoglądając przez okno.
Chcąc złożyć w głowie cytatę, ruszał przez chwilę wargami bez głosu, a potem wyrecytował:
— »Ten pan był większy od przodków swoich, bo mierzyć się może z nimi zasługą dla społeczeństwa, a czasy, w których żył, nie były urodzajne w wielkich obywateli, ani obfitowały w pola, do zasług sposobne...« Tak pisał o księciu Andrzeju pan Bartoszewicz... I ten już nie żyje.
Marsowdcz odsapnął po dłuższej przemowie.
— Bartoszewicz pisał o moim pradziadzie.
Gdzież to drukowano?
— Nie drukowano wcale — a szkoda... Mam kopię manuskryptu; stoją tam spisane czyny jego.
— Czy mówisz, panie Franciszku, o jego zawodzie wojskowym?