Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   341   —

Zamiast odpoczynku noc stała się męczarnią. Ciężary nadciągnęły znowu nad łoże chorego. Spychał je znowu i rachował coraz trudniej, coraz rozpaczliwiej. Aż zawrzał gniewem na te zmory potworne, bezmyślne, przygniatające go bez celu, a nieuniknione takie i przeliczne, jak suche, gorące fale.
— Precz, precz ode mnie! Mnie tam wołają, na mnie czeka Ojciec...
Ale ciężkie zmory zgrzytnęły, przewalając się, a te, które były jeszcze nie weszły, wybuchły dalekim, szyderczym śmiechem, niby bluźniąca tłuszcza:
— Ojciec... ojciec... gdzie ojciec?...
Jan zerwał się na łóżku, zaciskając pięście, ale opadł bezsilnie.
— Prawda — chory jestem, szalony... To cień jego, nie on sam... Czy na ciężki tyfus umarłeś, ojcze?
Zaświeciła mu jakaś niepewna trzeźwość, zakołowały w głowie prawdziwe wspomnienia ostatnich dni i wspomnienia zamierzchłe, może tylko odbicia snów dawnych. Zdawał sobie sprawę, że wszystko co kochał, czego pragnął, runęło w przepaść, w przeszłość nieodzowną. Czuł, że sprzymierzeńcy oddalili się od niego i urągają jego śmiałym zamiarom. Zbarazcy, Zbązki, Szafraniec z Halszką są gdzieś daleko, gotują się do jakichś zabaw, przyjęć, nie myślą nawet o nim, który skazany jest tutaj na roboty podziemne w kanałach