wyraźnie w duszy tamtego. Znał tę twarz, jak swoją, znał to czoło, zfałdowane w podkowę, te głębokie oczy, te ruchy... nikogo w życiu tak podobnego do siebie nie spotkał.
— Rozumiem — rzekł. — Ty jesteś mną, a ja Tobą.
I choć tamten nie rzekł ani słowa, Jan poczuł, że mu trzeba wstać, mimo niemocy, i pójść, gdzie On go woła, gdyż rozpoczynają się rzeczy ważne.
Gdy dotknął Jego ręki, prąd jakoby wielkiej ochoty przebiegł przez znękane ciało i stał się Jan ogromnie silnym, gotowym do robót nadludzkich. Jednem pchnięciem prawicy odwalił gniotące go ciężary i, oddychając wolną piersią, szedł za przewodnikiem, który go prowadził przez sale, schody, coraz węższe, coraz bardziej strome, ciągle w górę, w górę...
Wydostali się na galeryę, krążącą około baszty. Świeciło pyszne słońce.
Aa! to War, to baszta wschodnia! Jak niezmiernie wyniosła, jak wspaniale króluje nad szerokim, szerokim krajem! Co się tu dzieje? co za święto? Tłum zalega podzamcze, tłum na podwórzach, w oknach, na galeryach, na dachach. Dawne barwne szaty, bogate i ubogie, karmazynowe i szare. Oto w wielkiem oknie przy bramie pełno niewiast, dygnitarskich widać żon i córek: panna Temira Ostykówna w swym stroju zakonnym, jak Anna Jagiellonka. Może to sama królowa Anna? Nie — bo przy niej
Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/340
Wygląd
Ta strona została przepisana.
— 334 —