Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   69   —

— Pożycz, Janielka, butów i nowego kożucha od Antana! — zawołała matka.
W mig znalazły się buty i suche ubranie. Chociaż trochę się bronił, dał się Stanisław rozebrać do bielizny, czując, że zdrętwiałemi rękoma nie byłby chyba w stanie sam sobie poradzić. Warszulka i Marusia zaczęły chichotać, niezdecydowane, ale dumna Janielka poważnie uklękła przed Stachem i troskliwie, a zgrabnie ściągnęła mu buty. Więc i wszystkie, razem z Trembelową, jęły z niego zwlekać lodowate ubranie.
— Usiądź, panicz, przy ogniu — — napij się gorącej herbaty —
— Nie macie czasem wódki?
Znalazła się i wódka. Grzany z zewnątrz i z wewnątrz odzyskiwał Stanisław humor i wymowę.
Janielka zaś mogła go słuchać tylko dorywczo, gdyż gotowała w piekarni zabielaną boćwinę na wędzonce i baraninę z kartoflami. Wchodziła wprawdzie często do świetlicy, przysiadała w kącie, niema i wpatrzona w Stacha. Ale wkrótce znowu biegła do swego zachodu, gdyż wieczerza winna była być smaczna i suta.
Stanisław zaś, rozpieszczony troskliwością, podniecony zajęciem, które budził w swem kobiecem audytoryum, opowiadał:
— Wiecie, matko, że mi jednak te ognie, coście palili, dobrze pomogły.
— To Janielka tobie, paniczu, tak świeciła. Ot starej do głowy nie przyszło; nigdy my tego nie robili — i do głowy nie przyszło.
Janielka właśnie zajrzała do świetlicy — rozpromieniła twarz, potem spuściła oczy i uciekła do swych zajęć gospodarskich. Stanisław przeprowadził ciepłem spojrzeniem znikającą postać dziewczyny i mówił dalej:
— Kiedy dojeżdżałem do Dwireż, zaczęło wiać na potęgę — i mrok zapadł dzisiaj pół godziny wcześniej, niż wczoraj. Ale myślę sobie: do Trembeliszek wiorst dwie letnią drogą, a teraz prosto i tyle niema; znam ja tu przecie każdy krzaczek. Jadę ja naprzód drogą zwyczajną — sto kroków za wsią już ani śladu. Zmiarkowałem, że zamiast przez mostek — wiecie? ten pod świętym Janem? przejeżdżam przez zamarznięty ruczaj na lewo. Dawaj więc ja kierować się na prawo, ale już szczerem polem, bez śladu. Toć przecie od Dwireż widna wasza wysoka olszyna, i zdaje mi się, że ją widzę przed sobą. Jadę i jadę — ani olszyny, ani wioski. — Myślę ja: puszczę konia, niech idzie, gdzie chce...