Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   49   —

czy stwierdzający partacką robotę kolegi po fachu. Zmoczywszy już wąsy obficie, dawał znać miganiem oczu i ruchami swojskiego niedźwiedzia, że niejedno on wie, co się stosuje do okazyi i do opowiedzenia. Zaczepił go Pucewicz:
— Cóż, panie Benedykcie? u nas inaczej, co?
— Wiadomo, — odrzekł Talmont, kiwnąwszy łapą — wilki albo wysłuchaj w nocy i zaraz obstaw chłopstwem i sieciami przed świtem, albo już w pojedynkę strzelaj, kiedy popadnie.
— Jakże to w pojedynkę? Gdzież jego spotkasz?
— A panież ty mój! bywa. Ot mnie trafiło się w zimie, nad ranem. Śpię ja sobie, oczy zamrużywszy, tylkoż drzwi ciurrr... Kto tam? Leśnik mój, Szutas, wchodzi i mówi: panie łowczy, wilk! — Gdzie on? Świnię mi porwał — mówi — i za kark do lasu taszczy żywą, a ogonem tak i zagania, fit — fit — żeby równego kłusa z nim szła.
— Czy przypadkiem nie łże ten leśnik? — zapytał z uśmiechem pan Kończa.
— A panież moj! — człek prosty, i nie potrafi! — — To my z nim biegiem za wilkiem puścili się, strzelbę chwyciwszy. Wilk nie bardzo szparko szedł, jak panowie i domyślacie się, w takiem ze świnią towarzystwie. Lasem my szmyrg, szmyrg — aż słyszymy: świnia kwiczy w niebogłosy. Tedy my chyłkiem poza krzakiem, poza krzakiem, dobiegamy do małego błoteczka. Patrzę — osobliwość! Wilk na żywej świni siedzi, skórę jej zdarł od pośladka, zarzucił na głowę i zębami od szynki napoczyna! Czy dacie panowie wiarę?!
Nikt już nie protestował; śmiali się i dopraszali dalszego ciągu.
— Ja tedy ostrożnie, żeby świni nie dobić, wilkowi w głowę celuję. Bach! — wyskoczył w górę — leży. Mój Szutas do niego z kijaszkiem, ogon jemu podejmuje i wali; a złodzieju ty! a dwie już mnie owce porwałeś, jeszcze świni tobie... Aż tu wilk na równe nogi zrywa się i zęby wyszczerzy! — — Szutas odskoczył, ja nie pośpiałem strzelby nabić, a bury jak pójdzie — tyle my jego widzieli!
— Żelazny wilk! — rzekł pan Kończa. — I świnia zapewne przy życiu pozostała!
— Dorznęli biednieńką — tylko już szynek z niej nie wędzili na święcone, że napoczęte były przez wilka. Proboszcz mówił: nie wypada.
Odetchnął rozgłośnie mówca i sam parsknął szczerym śmiechem. Z pozycyi przykucniętej rzucił się na cztery łapy, chwycił za pustą szklankę i wyciągnął ją do kogoś, który nalewał wino.