Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   22   —

wzgórku, podziurawionym kilku kosymi otworami. Niektóre z nich były już jakby zabliźnione mchem i darnią, prawie zamknięte; lecz dwa świeciły rozdrapanym u wylotu piaskiem. Stanisław obejrzał, skradając się, wszystkie otwory, marszczył czoło, schylał się, jakby wietrzył; nareszcie rozjaśnił oczy dziką wesołością i rzekł szeptem, stawiając Michała za drzewem i wskazując dwa świeże wyloty:
— Tu i tu — — pewnik! Ja pójdę na inne. I tam bywają.
Gdy sam pozostał, Michał zaczął wypytywać las o wszystkie ewentualności niechybnie zbliżającej się przygody — — I las odpowiadał szeptami, które gwarzyły jeszcze wysoko, pod przeczystem niebem, podczas gdy ziemia była już zupełnie cicha; oddychała tylko woniami, bez dźwięku.
— Oba świeże wyloty są w jednym kierunku — więc stoję dobrze; borsuk, gdy wychyli się, nie zobaczy mnie — — Tu trzeba strzelić szybko, bo stok stromy; borsuk zaraz zniknie mi za wzgórzem i w jałowcach — — Tu lepiej: więcej miejsca, daleka przez las wizówka — — Ale znowu ja stąd bardziej jestem odsłonięty — —?
Posunął się o dwa kroki, chcąc się lepiej jeszcze ukryć i przelicytować w chytrości zwierza. Ale stwierdził, że stąd znowu nie widzi wylotu pierwszej jamy; powrócił na poprzednie stanowisko. Z cichą dokładnością chirurga złamał strzelbę, opatrzył, czy właściwe włożył do luf ładunki.
— Tak — loftki. Stach mówi, że nie kulą strzela się do borsuka, tylko loftkami. Może być ciemno, muszki nie chwycisz, trzeba mierzyć po lufie, z rzutu... Zresztą do nor ile kroków? — piętnaście — — nabój kulą pójdzie — — Święty Hubercie, patronie myśliwych! — — —
Stojąc, jak mur, ze strzelbą w pogotowiu, Michał oczyma tylko biegał po norach. Gdy mu się wzrok mącił od wytężenia, wznosił oczy w górę i obmywał je w kojącem, tęsknem przezroczu. Jeszcze ptak jakiś gwizdał nieopodal — z wielkiej odległości dochodziły szczekania psów ode wsi, zapewne od Sztarańc — — Nagle niebo pobladło znacznie, o cały jeden ton gamy barwnej, i cisza zasnuła wierzchołki lasu. Teraz dopiero słońce zaszło na dobre, za las, za wzgórza, za kraj ziemi.
Wzgórze zaczęło nabierać innych zarysów, roztapiać się w niepewnym poziomie lasu. Błyszczał jeszcze piasek przy dwóch norach, ale inne ułożyły się teraz w mszystej twarzy pagórka nakształt paszczy i głębokich, wyrazistych oczu. I po lesie różne tworzyły się dziwadła.