Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   95   —

myśliwymi głodnych osiągnięcia najwyższej cyfry zabitych bażantów. Ledwie kogut wykwitał z zarośli jak powolna raca, o sto kroków od linii już grzmiano do niego. Czasem trzeci, czasem i szósty strzał ściągnął go dopiero z powietrza. Czasem znów jakiś desperat, ciągnąc nizko i prosto na myśliwego, aż go szumem piór oszołomił, wykręcał się od śmierci i przepadał w lesie.
Michał był z urodzenia dobrym strzelcem i, choć jedną tylko miał fuzyę, postanowił użyć jej najskuteczniej, zwłaszcza, że strzelało się przed oczyma całej kompanii.
— Byle nie chybić pierwszego! — myślał, bo wiedział, że pierwsze pudło źle go usposabia i psuje mu rękę.
Zobaczył koguta nadciągającego zdaleka prosto na jego stanowisko i czekał, aż się przybliży na strzał normalny. Gdy już podniósł strzelbę do ramienia, padły jednocześnie dwa strzały z prawa i z lewa — i bażant złamany, rozwichrzony młyńcem, zataczając jeszcze łuk z rozpędu, upadł o kilkanaście kroków przed Michałem. Kocio i Wicio odstrzelili mu ładną sztukę z przed nosa.
Rajecki opuścił fuzyę i czekał. Na Wicia teraz ciągnął kogut. Rajecki chwycił go na cel, i z rzutu strzeliwszy dobrze wprzód, strącił piorunem z powietrza. W sekundę później rozległ się strzał Wicia, już do spadającego ptaka.
— Panie Hrebnicki! — zawołał Michał — do trupa się nie strzela:
— Ostatni śrut! — odparł Wicio.
Nie było czasu na sprzeczkę. Bażanty ciągnęły już bez przerwy, aż drżało powietrze od szumu skrzydeł, od gdakań samców, od krzyków blizkiej naganki, biorącej coraz zapalczywszy udział w pogromie, od huku strzałów, rozgrzmoconych po lesie.
Przy każdym szumnym wzlocie:
— Kogut! — — ba-bach! — Kogut! — ba-ba-ba-bach! Kura — — cicho. — I znowu hałas.
Rajecki naliczył sześć kogutów zabitych z rzędu i pamiętał jeszcze mniej więcej, gdzie spadły. Ale wkrótce stracił nietylko liczbę, lecz i świadomość miejsca, kształtów i szybkości, jak we śnie. Przyparte przez obławę do samej linii tęczowe ptactwo tryskało w górę istotnymi bukietami żywych kwiatów, całych drzew bajecznych, drżących na powietrzu bez gałęzi, bez łodyg, z samych ruchliwych głośnych kwiatów.
Instynktowo sięgał po najpiękniejsze, zrywał, strącał — — łamał machinalnie fuzyę, która na szczęście odrzucała wybornie puste ładunki,