Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jak było! I cóż to? Turowicze nie starczą na pańskie jedzenie? Przy samym tym folwarku dwieście dziesięcin ziemi ornej i jeszcze ze dwieście wykarczowane w puszczy... Aa?...
Halimon przerwał, miarkując, czy pognębił flisaka wyliczeniem bogactw dziedziców, którym służył od dziecka. Ale Janko nie dziwił się, bo, wędrując po świecie, widywał znacznie jeszcze większe państwa. Zapytał znowu:
— A lasu dużo u was?
— Lasu... jest — odpowiedział rybak niedbale — jedni mówią: piętnaście tysięcy dziesięcin, drudzy: dwadzieścia pięć. Dawniej tego nie liczyli, ale dzisiaj już i drzewo swoją cenę ma...
— Ho, ho! — zaśmiał się Janko, obeznany z ceną towaru — tylkoby te dęby spuścić, byłyby grosze.
— Nawet i nie rąbią — objaśniał dalej Halimon — smołę pędzą; cała to u nas w lesie robota. I komu tu dobra przysparzać? nikt u nas nie mieszka!
— Tak on durny chyba, wasz dziedzic?
— Bóg jego wie, jaki. I nie znamy jego. Dwa, trzy razy ja jego na oczy widział; człowiek do naszych niepodobny, chudzieńki, jak łuczywo; butów porządnych nie obuje; tylko po lesie w pończochach ryska, jak baba. Taki on!
Ogień, podsadzony pod kupę chrustu, zaczynał prażyć surowe gałęzie, skarżące się bolesnym trzaskiem; dym siny, obfity, wystrzelił obłokiem i powlókł się z wiatrem, przekreślając pnie dębów mgłą wonną i gorącą, do której pokwapili się z tratwy zziębnięci flisacy.
— Chleb majesz, Halimon? a suchy?