Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wo, przy rzece, noc uśpiona otworzyła krwawe, prostokątne oko — okienko.
— Widzisz, Turmowicz, mówiłem. — —
Jeźdźcy zbliżyli się radośnie do światła. A gdy niebawem rozwarły się drzwi domu i stanął w nich młynarz z kijem i latarką w ręku. Turmowicz poczuł się do obowiązku przemówienia:
— Nie boś, kum! Z drogi my nocą zbili się. Turowicki pan przed tobą.
Młynarz, obejrzawszy przy latarce konie, oczywiście pańskie, zmienił postawę nieufną na pokornie ugrzecznioną. Był to „dworzanin“, dawniej dzierżawca młyna w Turowiczach, jeszcze za pana marszałka. Nazywał się Haszlakiewicz.
— Upadam do nóg jasnemu panu. Gdzież można w taką noc ciemną?... Cicho, Krumkacz! — ofuknął psa ujadającego.
Pies bowiem stary, ogłuchły od wiecznego turkotania młyna, przy którym mieszkał, dopiero teraz zaczął okazywać swą stróżowską gorliwość.
— Młyn nie idzie? — pytał Kotowicz, chcąc wyjaśnić sobie świeżą przeprawę.
— Zatrzymałem. Mlewa teraz niema — niechaj koła odpoczną. A i człowiek choć noc jedną zaśnie spokojnie.
— A jakiż to most macie przy młynie? wązki taki i trzęsie się cały. — —
Haszlakiewicz zadziwił się:
— Most? — — niczego sobie, dobry — jeszcze wiosną remontowany.
I wskazał ręką w ciemność wcale gdzieindziej, niż miejsce, od którego przybywali jeźdźcy.
— Gdzie most?! — pytał Kotowicz.
— A won tam. — —