Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kotowicz chodził, a raczej rzucał się po pokoju, czując niecierpliwie mrowie w nogach i świerzbienie dłoni. Co tu począć?? — — —
Wiedział coby począł, gdyby... Krew mu narajała projekt tak określony, że ujrzał go w formie scen i obrazów:
Pędzi kuryerskimi pociągami natychmiast do Trouville. Dojeżdża tam wieczorem i, nie przebierając się, szuka Teo i „przyjaciół“. — — Są razem, przy obiedzie, w jakimś gabinecie z oknami, wychodzącemi na morze. Bachiczna komnata, podobna do malowanych reklam szampańskiego wina. Teo w stroju jej właściwym, pół-nagim, Kamil już pijany, a markiz przy Teo na miejscu szczęśliwego wybrańca. — — Teraz wchodzi Edward. — — Jak zmieniły się ich twarze od podziwu, strachu, zgrozy — — Odruchowy wybuch dobrego wychowania:
— Jakto? pan tu?!
— Kogo widzę?...
Chodzi tu właśnie o dobre wychowanie! Edward szuka komuby dać w twarz najpierw? Kamil rzuca się na spotkanie:
— Mówiłem, że nie wytrzyma, że do nas się wyrwie... Mój ty...
Edward cofa się o krok i krzyżuje ręce. Kamil blednie.
Teraz Edward kłania się pani Teo zdaleka, ceremonialnie, ironicznie. I z podniesioną znów głową zwraca się do markiza, którego nie powitał:
— Jak pan ośmielił się roznosić kłamstwa o mnie i o tej wysoce szanownej pani?
Albo inaczej się odezwie — w podróży ułoży sobie frazes. — W każdym razie Sanchez odpowie coś w tym rodzaju: