Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Puszcza.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kolan. Była tak oczywiście i tak bezbronnie piękna, że Edward nie śmiał jej o tem wspomnieć. Nie chciał zresztą. Do serca mu napływała, razem z odzyskanemi siłami, taka luba wdzięczność, taka radość ze wspólności losu z tą rajską dziewcyzną, że nie znajdywał słów ani przybliżonych do tęgości nastroju, ani dosyć przyzwoitych. Inną kobietę chwyciłby napowrót w objęcia, ale Renię trzeba było szanować, jak świętość. I ona nie wdzięczyła się, ani osłaniała. Patrzyli sobie tylko nawzajem w oczy z wielką ufnością i rozrzewnieniem.
Jak wszystkie chwile szczytowe w istnieniu, musiała się i ta stoczyć w powszedność, zgrzytnąć zerwaniem struny.
— Trochę mnie zamroczyło — odezwał się Edward — brak treningu...
— Ale już dobrze?... prawda? — — Bo nie każdy też potrafiłby tak długo i silnie wiosłować! Gdyby nie pan, bylibyśmy może oboje pod tą wściekłą wodą. — —
Obmokłe, niby nagie, ramię zawiesiła nad spienionym Kniaziem, ciągle jeszcze ryczącym pod ulewą. Kotowiczowi nasunęły się porównania z jakąś grecką prorokinią nad morzem, ale słowa wybrał znowu proste i praktyczne.
— Z powrotem poczekamy, aż ulewa minie. Trzeba będzie wylać wodę z łódki. My chyba nie wyschniemy, aż jutro — parsknął śmiechem.
— Na szczęście ulewa ciepła — dodała Renia.
Od strony Osowy, dopiero majaczącej, doleciały wołania: Hop, hop!... dalsze wyrazy tonęły w szumie ulewy.
— Czyżby od brzegu?... Ale to będzie około wiorsty.