Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   151   —

Robiłem sobie te uwagi patrząc z boku na księcia, długo rozmawiającego z Celiną. Wyśpiewał nareszcie wszystko miarowym swym głosem i doskonałą polszczyzną (dba o tę oryginalność, co mu się wielce chwali) i poszedł.
Wróciliśmy do rozmowy, ale już w innem usposobieniu. Celina musiała się przebrać na obiad; doszliśmy więc pośpiesznie do wyników naszej dyskusyi. Ona nie może powiedzieć Alfredowi, żeby jej unikał, bo byłoby śmiesznem brać go tak na seryo; on sam się spostrzeże, już nawet może spostrzegł za wiele... Ja nie nalegałem, chciałem zrobić pewne zastrzeżenia, ale było późno, Celina śmiała się tak wesoło, po dawnemu — i tak ładnie rozstaliśmy się. Wszystko niby się załagodziło, wszystko dobrze...
Ale gdzie tam! wszystko źle. W nocy doszedłem do tego smutnego przekonania. Bo jakież wymogłem ustępstwa? Żadnych, — nie prosiłem nawet o żadne, a pokazałem się w najniekorzystniejszej postaci chmurnego, niebezpiecznego zazdrośnika.
I od tego czasu mnóstwo drobiazgów trwoży mnie ciągle i zasępia. Valfort nie pokazuje się u Celiny podczas gdy ja jestem, wiem jednak, że tam bywa. Choć mi to wstrętne, zacząłem nawet śledzić jego ruchy. Pytam naprzykład portyera hotelowego niby od niechcenia:
— Nie było tu czasem hrabiego Valfort?
— Pan hrabia pewno zaraz tu będzie, bo i pani Szarzyńska ma wrócić o czwartej.
Mimowolnie wyrwało mi się pytanie:
— W ostatnich dniach tu często bywał?