Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   118   —

— Noc cicha — pozdrowił cień Adama.
— Cicha noc — odpowiedział cień Jana.
Stanąwszy naprzeciw siebie, oba ciała astralne zadziwiły się, że są tak nikłe, chociaż poznawały się nawzajem, z odrębnościami rysunku i ruchu. Czyśćcowej podległe doli, nie czuły już uraz ziemskich; ucieszyły się owszem blado jedno do drugiego, do wspomnień jakichkolwiek, byle nie pośmiertnych. Gdy cień rozmawiał z cieniem, głosy obu nie dźwięczały normalną falą powietrza, tylko śniły, zaledwie uchwytne, mieszając się ze szmerem liści. Ktoby nie znał sposobu porozumiewania się duchów, sądziłby, że wietrzyk lekko porusza śpiące klony. Ale w istocie rozmawiały z sobą cienie dawnych przyjaciół.
— Ogłoszono mi na sądzie pierwszej instancyi — szemrał cień Adama — że mam się błąkać dopóki ona... tu... nie stanie.
Wskazał mglistem ramieniem na część ogrodu, przyległą do ulicy, gdzie w nocy ciemnej zamajaczyło niby widmo projektowanej biblioteki i zdawało się pokutować razem ze zgasłymi jej spółtwórcami.
Cień Jana odwiał cichem zapytaniem:
— Któż cię sądził?
— Patronowie polscy — surowi sędziowie!
— Mnie sądzili także — orzekli to samo.
— Więc jesteśmy pod jednym wyrokiem! Radź, Janie, jakby skrócić mękę?
— Niema rady! — rachunki nasze zamknięte; istnieć mamy tylko z dorobku, zgromadzanego za czasów, gdy mieliśmy jeszcze pole zasługi.