Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   113   —


IV.

Prawdziwa żałoba padła na Odrowążów od chwili tych odwiedzin, tak mało spodziewanych, tak niepokojących. Jaki tam akt sporządzano, nie można było dowiedzieć się. Ale że rodzina nie została powołana do aktu, to wyraźnie świadczyło o wyzysku chorego przez obcych. Księcia Adama nie wypadało zapytać, profesora Wyrwicza pytać nawet nie próbowano; ale złowrogie przeczucie błąkało się jak fetor, w powietrzu: coś niby żałość, coś niby nienawistna woń książek — i choć nikt zdaje się nie wymówił przed Odrowążami tego słowa, samo jakoś przez zmateryalizowanie krążących myśli urodziło się słowo: biblioteka!
Pani Odrowążyna słyszała już niegdyś oi tym projekcie i była mu zasadniczo przeciwna, dowodząc, że zakładanie u nas wielkich zbiorów dla publicznego użytku jest niebezpieczne, gdyż uledz mogą z czasem konfiskacie. Tak mówiła troskliwa pani na wszelki wypadek lat temu kilkanaście, gdy książę Adam był jeszcze młody i mógł się ożenić. Dzisiaj, gdy zdawał się dobiegać kresu życia, założenie biblioteki byłoby rzekomo klęską krajową, gdyż hrabina marzyła o utworzeniu ze spadku po księciu ordynacyi dla Odrowążów, jeżeli Bóg dopuści. I o tem wszystkiem nie wypadało nawet głośno mówić, ani temu przeciwdziałać, ani się przed kim użalić!
Pani Odrowążyna, zwolniona z nocnego czuwania, nie sypiała w dalszym ciągu, trapiona gryzącym niepokojem.