Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   405   —

— Tak jest — odrzekł Sworski — i ma obecnie urlop wakacyjny.
— Tak coż? zaprosim jego tutaj? nieprawdaż?
— Nikt z nas nie zaprotestuje — odezwali się zgodnie oboje Sworscy.
Ułożono depeszę zapraszającą serdecznie i podpisano:
Gimbut — Zofja — Tadeusz.

∗             ∗

W dwa dni później siedział już Celestyn Łuba na werendzie dyrektorskiego domu w Rudnikach. Mało się zmienił fizycznie; oczy mu pałały równą, roboczą energją; nie popadał, jak dawniej, w zniechęcone odrętwienia, ani wybuchał nagłym gniewem, czy też zachwytem. Znać było po nim, że pracuje i widzi przed sobą cel pracy.
— I wykładasz pan z przyjemnością? — pytał Gimbut.
— Z prawdziwą — odpowiedział Celestyn. — Dano mi nareszcie oddychać. W mojem zajęciu niema już ani źdźbła polityki — dlatego oddycham.
— A polityka dusiła cię dotąd? co? — wtrącił Tadeusz.
— Przyznam się... mąciła mi w głowie aż do ogłupienia. Myśleć wciąż o tem, czego się nie ogarnia, właściwie: nie rozumie — to męka.
— Ej, tam znowu, Celestynie! Nie bądź tak grzeczny dla naszej polityki. Ona sama siebie nie rozumie.