Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   325   —

mogła, o Bronku — i żeby mi napisała. Jakimś cudem list jej dzisiaj dostałam.
— I cóż? pomyślne wiadomości?
— Takie sobie. Jest ciągle w pułku. Wszyscy go kochają, dowódcy i koledzy. Przejechał z pułkiem do Bobrujska. Ale wie pan co? — już formowanie wojska nie postępuje! Ich owszem bolszewicy chcą rozbroić i urządzają na nich zasadzki. Jedną taką zasadzkę Bronek rozbił, rozbroił i wziął duży oddział do niewoli. Mówią, że świetnie to wykonał. Ale cóż z tego? Czyż może nasze małe wojsko pobić wszystkich bolszewików? Ich jest podobno kilka miljonów?
— Tak, droga panno Hanko. Z naszemi formacjami wojskowemi jest niedobrze: Opóźniły się — i to nie z winy dzielnego Dowbora, który robił, co mógł, ale z winy społeczeństwa polskiego na Kresach, które słabo poparło formacje, a czasem usilnie im przeszkadzało. To smutna historja. Gdyby naszego wojska było dziś kilka razy więcej, wymietlibyśmy bolszewików z Mińska, Żytomierza, Kijowa — — trzymalibyśmy w zależności od siebie całą Ruś — i Niemców w nią włażących. Ale te wzniosłe plany nie mają już dzisiaj realnej podstawy.
— Więc cóż będzie z naszem wojskiem i z pierwszym pułkiem ułanów? — zawołała Hanka niespokojnie.
— Nie wiem, nie mam wiele nadziei, będą musieli chyba... rozejść się. Za mało ich jest w tem położeniu między nawałą bolszewicką, a zbliżającymi się Niemcami. Chyba, żeby cud jaki? Chyba, żeby wojska nasze