Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   159   —

budzenia się o świcie przy gromach armatnich, dospał do dziesiątej i z podziwem usłyszał — ciszę. Wybiegł na ulicę i nie dowiedział się niczego na pewno, ale stwierdził własnemi zmysłami, bez komunikatu urzędowego, że armaty nie grają, a Niemcy nie wchodzą do Warszawy...
Dopiero o południu dotarła do środka miasta stugębna wieść, że Niemcy opuścili w nocy mocne swe pozycje pod Piasecznem i wszystkie inne pod stolicą, że cofają się z błyskawicznym pośpiechem.
Polityk pobiegł do Lours’a.
— Jakże to Mackensen przywalił pod Warszawę galopem, stanął pod miastem na dwa tygodnie, porykując z armat do fortów — a teraz zabrał się w nocy i zmiata, aż się za nim kurzy? — interpelowano w sali kawiarnianej.
— To był taki... rekonesans — tłumaczył pewien orjentalista, pijący kawę, od której pachnęło czosnkiem.
— Rekonesans całą ogromną armją?! — Pachnij pan sobie gdzie indziej!
U Lours’a przegłosowano ogromną większością, że Mackensen „poszkapił się“ tym razem. Ale i poważniejsze koła radne nie mogły dojść do innego wniosku.
Uradowała się Warszawa, która przy silnych wstrząśnieniach ma zwykle zdanie trafne i odruch uczuciowy stosowny. Zasępili się tylko Żydzi.