Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   11   —

oddawna i poważam. Nie wdzieram się w cudze uczucia, gdy mi ich nie wyznają.
— Tu masz słuszność, Domciu.
Chociaż skwapliwie przyznała tę zasadę, pożyteczną na wszelki przypadek, pani Adela nie chciała przerwać rozmowy, zajmującej ją z innych względów. Po chwili znowu zaczęła:
— Czy ona jeszcze piękna?
— Widziałaś ją przecie w zimie, w Warszawie. Dla mnie ona piękna — i szlachetnie piękna.
— Tak... ale pół roku życia może przynieść duże zmiany w tym wieku kobiety...
— W każdym razie młodsza jest od nas — rozśmiał się Gimbut.
— Od ciebie z pewnością. Ale ode mnie? — poczekaj... kiedy ja wychodziłam zamąż...
W sferze światła, bijącego od werendy, ukazały się dwa cienie rodzaju męskiego. Pani Adela ujęła spiesznie przez suknię brykle gorsetu, pasując się z niemi przez chwilę, aż doprowadziła kibić do kształtu obfitej gruszki; włosy ogarnęła palcami.
Tymczasem cienie zarysowały się bliżej i barwniej, a dwa kapelusze zawisły w ukłonach.
— Dobranoc państwu — odezwał się Adam Rewiatycki. Stary Jahwe musiał dziś zrobić dobry interes, bo wydaje wielki bal z iluminacją na niebie, a na ziemi ludziom dobrej woli wolno się upić miodem lipcowym.
— Ach, mistrz kochany! — rozśmiała się admiracyjnie dyrektorowa — nigdy go dowcip nie opuszcza.