Strona:Józef Weyssenhoff - Noc i świt.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   8   —

jednak zmagała się już z wiekiem dojrzałym. Oczyma nadnaturalnie ocienionemi odbiegała raz po raz od dziennika, spoglądając to w ogród, to w kąt werendy, jakby szukała świeżych i miłych wspomnień. Nareszcie przypomniała o obecności męża.
— Patrz, Domciu, jaka śliczna toaleta sezonowa. Dobrzeby mi w tem było? — powiedz.
— Aha... — mruknął Gimbut, spoglądając leniwie na rysunek oświetlony na pokaz przez żonę.
— Ty się wcale nie interesujesz moją toaletą!
— Aż nadto piękna jesteś.
— Jakto? co to ma znaczyć?
— At tak... powiedziało się.
Zamilkł. Ale energiczna Radomianka nie pozwoliła się zbyć paru zagadkowemi słowami drzemiącemu Litwinowi.
— To pewnie krytyka?
— Gdzie tam! Znasz mój gust, Adelciu: kobieta kiedy piękna, im skromniej ubrana, tem piękniejsza.
Jejmość wzruszeniem ramion i pogardliwem prychnięciem wyraziła niesmak.
— Z tobą gadać o estetyce! Strój kobiecy to też estetyka. Więc cóż to znaczy, żem ja niby... zanadto piękna?
Teraz w Litwinie obudziła się chęć do repliki:
— Chcesz wiedzieć? — powiem. Wiesz, że nie skąpię. Rób sobie tę suknię, choć jutro. Chciałem tylko zwrócić uwagę, że stroisz się bardziej, niż potrzeba w naszym skromnym domu. Nikt się tak nie ubiera w całej okolicy — nawet u Linowskich w Inogórze. U nas modestja, moja droga. Ot zobaczysz: