Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   88   —

»tu« — nabierają w ustach pani Melanii ceny drogich pereł. Wyrazy zaś większe, jak: »zabłądziłam«, »pana i męża« — stawały się same w sobie frazesami muzycznymi, pełnymi wzruszających niespodzianek chromatycznych. Panu Apolinaremu stanęły żywo w pamięci najlepsze czasy młodości, kulisy teatrów warszawskich, lube łaskotanie uszu przez głosy podobne na maskaradach; rozwierał nozdrza na zapachy, przynoszące z sobą wspomnienia minionych szałów. Olśniony był i odmłodniał.
— Kobieta jak rzepa! — powtarzał w duchu, lustrując dyskretnie bogate włosy, bronzowe cienie około oczu i uśmiechu, falujące pod jedwabiem przeguby kobiecego smoka w wieku dojrzałym, w postaci stworzonej na pokuszenie zarówno Adamów, jak Apolinarych.
Rozmowę zaś snuł przepisaną przez dobre wychowanie: o pogodzie, o wojnie. Posunął się nawet do tematów co przebrańszych, do rewolucyi i literatury. A pani Melania dawała piękne odpowiedzi zaczarowaną arfą swego głosu.
— Pan masz w sobie iskrę Bożą...
— O, pani!
Ryszard milczał, przeciw swoim zwyczajom. Chciał, widać, aby kuzynka i delegat rozłamali między sobą lody pierwszej znajomości. Ale gdy o lodach nie mogło już być mowy, bo Apolinary płonął, jak pochodnia, a pani Melania dała mu