Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   116   —

— No, wie pan? bitwa pod Kaliszem?
— A jakże... Więc gdy ciągnął pod Kalisz...
Pan Apolinary grzecznie przechylił głowę do opowiadającego, postępując obok niego w starej alei, gdy wtem zawadził o jakąś przeszkodę i omal nie rozciągnął się na historycznej ziemi.
— Tam do licha! co to?
— Ach, przepraszam! Korzenie starych drzew psują nam drogi.
Ale przypadkowe wzruszenie przerwało opowiadanie legendy i osadziło obie postacie na ich moralnym punkcie ciężkości, jak te lalki z ołowiem w podstawie, które, po zachwianiu, tem bardziej wyprostowaną przybierają postać.
Pan Wapowski zaczął bez przejścia:
— Gdy tam siedzieliśmy przy tenisie, myślałem o naszej poprzedniej rozmowie. Choć miałbym nieco do nadmienienia o niektórych waszych działaniach, zgadzam się na to w zasadzie, że wobec mnóstwa nadchodzących wypadków i reform, organizacya ogólna jest potrzebna.
Pan Apolinary, rozpromieniony, jął perorować:
— A jeszcze organizacya, jak nasza, oparta na wyborach, na solidarności, na zrzeszeniu! Organizacya, w której komitet, wybrany z wybranych, ciągle siedzi nad... to jest: nie siedzi, ale czuwa nad dobrem ogółu i rozstrzyga wszystkie nasze najpilniejsze sprawy...
Pan Wapowski ruchem ręki niby odsuwają-