Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   103   —

Zgarniał pośpiesznie w pamięci wszystkie wypróbowane już zwroty i allokucye, układał je najefektowniej, nie mógł się jednak pozbyć przeczucia, że to wszystko niełatwo podziała na pana Wapowskiego.
— Z pomocą Bożą jakoś to będzie — westchnął pan Apolinary, gdy już kocz skręcał z szosy ku Wojewodzicom.
Przez stare, kunsztowne sadzenia wielkiego parku przebłyskiwał dwór dumny, choć prosty, z wysokim francuskim dachem. Około pałacu skupiały się inne budowy użytkowe, kryte dachówką, a po parku rzucone były tu i ówdzie altany okrągłe lub czworoboczne, w rodzaju świątyniek. Pan Apolinary szeroko otwierał oczy, pierwszy bowiem raz zajeżdżał do Wojewodzic, a właściciela znał tylko pobieżnie, z miasta. Około drogi wjazdowej ujrzał teraz szarą taflę placu tenisowego wśród murawy. Trzy głowy dziewczęce odwróciły uwagę od gry, aby się przyjrzeć nieznajomemu, który, choćby i nie delegat i nie młodzieniec, jest zawsze na wsi osobą pobudzającą ciekawość. Panny, w krótkich spódnicach i jasnych bluzkach, zarumienione i nieco rozczochrane, każda w sportowym jakimś ruchu zaskoczona przez wjeżdżające zjawisko, nie podobały się Apolinaremu.
— Głupia angielszczyzna — mruknął, ale zdjął czapkę płócienną i poprowadził nią po powietrzu na znak uszanowania dla płci pięknej.