Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   101   —

i wchłaniał jego zapach z zadowoleniem, przejeżdżając od jednej do drugiej stacyi swego misyjnego objazdu. Nawet istotnie dała mu pani Melania przed pożegnaniem wielką i wonną, niby rozkwitłą na jej podobieństwo, różę.
Rozjazdowe hetki, jakby zasłyszawszy coś o swej możliwej degradacyi do fornalki, kłusowały walecznie po szosie od Garbatki do Wojewodzic. Kazimierz, chwaląc sobie kuchnię oraz sposób traktowania służby i koni gościnnych u pana Gałązki, był także pogodnego ducha. Zapragnął podzielić się swemi spostrzeżeniami z dziedzicem:
— Proszę jaśnie pana, porządny dwór w Garbatce.
— A cóżeś myślał?
— Gościnności patrzą, a i swoim krzywdy nie wyrządzą — o jej! Wódkę wiadrami noszą do ciężkiej roboty, cukry dzieciom tkają. A to wszystko na nic, kiedy chamy niewdzięczne.
— Bo co?
— Mało tego, że strajkowali na wiosnę ze dwa tygodnie, teraz im się zachciało podczas żniw swój rezon pokazać. Mówią: czeladzi chłopu, czy babie, po rublu za dniówkę! Słyszane rzeczy!
— To niepodobieństwo. Tobyśmy dopłacili do kosztu... No, a u nas nie słychać o tem, Kazimierzu?
— U nas nie. Nie doszły jeszcze do nas te panowie, co to im wszystko jedno z gęby wy-