Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szeni, zapytując pro forma tylko mojej towarzyszki, rozciągniętej na ciemnem tle płaszcza w pozie Magdaleny Battoniego, ze wzniesionemi na mnie figlarnemi oczyma czy wolno mi zapalić papierosa?
— Mnie to nie zawadza, ale może pan zapłacić karę.
— Cóż to? przedział lasu dla niepalących?!
— Nie zauważył pan na tablicy, którą minęliśmy, ostrzeżenia, że nie wolno tu rozkładać ognisk, ani palić tytoniu?
— A! wie pani, że te wasze lasy podmiejskie — —
— Tak — rzekła, patrząc na mnie uważnie — pan jest z kraju obszarów, może pięknych, ale jeszcze tanich.
— Owszem, mieszkam w mieście i wogóle w kraju bardzo zaludnionym. Ale okolice miast naszych są gościnniejsze.
— Rzeczywiście nudny las! — zawołała Hela, zrywając się na nogi — pojedźmy nad jeziora!
— A kędy to się jedzie?
— Właśnie, że nie wiem dobrze. — Najprostszy sposób powrócić do Steglitz i stamtąd pojechać dalej do Wannsee. Czasu mamy mnóstwo do wieczora.
Dobra jest; umie nawet być słodka i potulna. Nie dla swojej wyłącznie przyjemności, czy emocji wybrała się na tę ryzykowną wyprawę, lecz mnie chciała ująć, pokazać mi piękności swego kraju, jakie są, stworzyć wspólną dla nas, niezapomnianą pamiątkę. I stworzyła.
Jechaliśmy tedy znowu tramwajem, znowu wagonem kolei parowej, i, choć jeszcze rozmowa nie doszła do szczytów, było nam cieplej w sercach. Czułem wdzięczność dla mojej miłej przewodniczki, zapomniałem już o dziwnej sytuacji, gadałem szczerzej, jak

78