Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— tak gorzko mlaska suchemi wargami. — Przystaje — co? żebrać będzie?!
Nie. — Położył na szosie mizerny tobół rezolutnie, jakby to był wykwintny kuferek, wyprostował się, pokręcił wąsa i poprawił czapkę.
— Obywatele! — zapytuje mleczarzy — kędy tu droga do Paryża?
Patrzą na niego z porcelanowym uśmiechem. Odezwie się mężczyzna protekcjonalnie:
— Jedziemy do kolei żelaznej. Możecie się za nami przyczepić, a gdy będziemy na stacji, siądziecie sobie na pociąg i pojedziecie, gdzie wam trzeba.
— Dzięki wam, dobrzy ludzie. Podróżuję piechotą dla zdrowia. — A wiecie wy, że w waszym kraju drogi gładkie, lecz nie obronne. Toczycie się po nich równo, Utrzymujecie ich powierzchnię w porządku. — Baczcie jednak, aby wróg Europy, a sąsiad wasz, kopiący pod ziemią, nie zachwiał wam gruntu pod nogami i fundamentu waszych miast, i nie wylazł ze swych podkopów którego dnia, jak ćma wężów plugawych i nie zasyczał na wszystkie świata strony, że ziemia jego jest. A to wam powiadam z krwawego doświadczenia, bo pochodzę z kraju, gdzie tak się stało.
Patrzą na starego ludzie spokojni, a oczy ich dziw coraz rozszerza i zasępiają się twarze. Mężczyzna z politowaniem zrazu, a potem podejrzliwie; kobieta wchodzi w wizję wywołaną przez dziwnego wędrowca, miłuje spojrzeniem nie treść mowy, lecz moc bijącą z jego postaci.
Bo już Piast nie marny jest, ani znękany, owszem promienny natchnieniem, jak w on dzień nad czarnym stawem Hagi.
— A z jakiego to waszmość pochodzisz kraju? — zapytuje mężczyzna.

67