Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wzruszenia, bardziej zbliżono do wzruszeń czysto zmysłowych, płynących do nas od przyrody. Ponioważ galerji, nawet stosunkowo nielicznej, nie można przejrzeć ze smakiem w jeden dzień, wyszukiwaliśmy już same tylko krajobrazy. I o tym rodzaju rozprawialiśmy do końca.
— Widział pan tu muzeum Mesdaga?
— Byłem raz, ale jeszcze powrócę.
— Ze mną — dobrze? Tam ja będę ciceronowała, tam byłam już parę razy i znam wogóle dużo pejzażystów. Corot! Rousseau! co za malarze!
— Majstry — odpowiedziałem. — Są i tutejsi nowsi niepospolici: Mesdag, Maris’owie, Mauve...
— A Iraels, panie! Ja go wolę, niż Rembrandta.
— Ja nie. Wielki malarz, to prawda, i bliższy nas tematami; ale żeby mi dawał tego gatunku wrażenia, co Rembrandt — nie powiem.
— A Böcklin? Nie lubi pan może Böcklina?
— Jakto, nie lubię?! — obraziłem się nieomal. — Jeden z największych kolorystów świata i malarz z urodzenia, z duszy.
— Niech pan przyjdzie do nas w Berlinie; mamy dwa Böckliny, większy obraz i szkic. — I tu zapewne pan nas odwiedzi w hotelu „des Indes?“
— Niewątpliwie, pani.
Rozsypała się dalsza rozmowa o sztuce na wyliczanie nazwisk i dzieł bez ściślejszego związku myśli. Panna Latzka popisywała się widocznie swą erudycją, zauważyłem nawet, że gdy się czegoś dowiedziała ode mnie, zaraz coś dobywała ze swoich wiadomości analogicznych, jakby chciała mnie przelicytować.
— Czy pan wie, że Rembrandt, kiedy sprzedawano z licytacji jego dom i obrazy na Breestraat w Amster-

17