Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

murów. Rumienią się wesoło w karbowanym białą przesłoną błękicie kołpaczaste wieże Panny Marji, pyszni się kunsztowna szkatuła Sukiennic, każdy budynek na rynku śmieje się twarzą osobliwą, noszącą w rysach cechę polskiego szlachectwa. Budowana góra Wawelu wydaje się starą jak nasz świat, współczesną zielonym olbrzymom legendarnych kopców. I rzewnie, aż do łez, wypływają z wieków godziny, otrąbione przez górne hejnały.
Nie śmiem wmieszać się w ciurkające tu pomiędzy staremi pamiątkami poniki życia nowego, ani dać się kołysać snowi dawnej chwały, który tu osiadł na wieżach i murach. Czuję się prawie wygnańcem między swoimi — tyle mych pragnień i umiłowań pozostało tam, w Warszawie, przywartych do tamtych krwawych bruków i więziennych murów!
Można tu przecie żyć i rozwijać się, jak tego dowiedli różni dzielni obywatele; można tworzyć wspaniałe dzieła sztuki, jak niejeden mistrz okazał. — — Ale nie dla mnie to życie i twórczość. Pełno jeszcze zgiełku mam w głowie, śnią mi się nocami galopy wojska po bruku, krzyki swawoli i rozpaczy, trzaski browningów, salwy karabinów i okrutnie ślepe grzmoty bomb. Do innego świata dążyłem jeszcze wczoraj, przedzierając się przez kurzawę krwawą, poza którą miał być kraj szczęścia ludu i mojego szczęścia. Na obu drogach spotkałem nietylko zupełny zawód, ale tragedję najcięższą, bez piękna w tragizmie — obrzydzenie do robót i osób z nimi związanych. Żeby choć jeden bohater przez mękę swą rozbudził nową wiarę! Nie — zmarniało tylko i zginęło wiele drobnych głów i rąk, w innych warunkach użytecznych.
Żeby ta Hela była inna, żeby chociaż inaczej umarła!

261