Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Trzeci, radykalny niby demokrata, ciężki walec szosowy do przytłaczania wszelkich nierówności na drodze postępu, „gwiżdżąc“ na szlachtę, wspomni mimochodem, że liczy w szeregu swych przodków burmimistrzów, uczonych i humanistów, którzy w roku 1501 i t. d. Chyłkiem więc, inną drogą, doszedłszy do pożądanego oparcia się o krawędź wieków średnich, okaże wymownie, że wszystkie te dziedziczne zaszczyty poświęcił dla ideałów jakobińskich.
Nietylko z powodu, że szlachectwo moje wygląda skromnie wobec wybujałych genealogji mego bajecznie szlacheckiego kraju, ale dla innej jeszcze przyczyny znudziło mi się być szlachcicem: za dużo widziałem karykatur wielkich panów.
Dawniej „wielki pan“ był jedynie wybujałym okazem szlachcica-obywatela, gdyż nie znaliśmy ani feudalizmu, ani zasadniczej różnicy prawnej między mniejszą a większą szlachtą. Dopiero przed upadkiem Rzeczypospolitej zaczęła się arystokracja wyodrębniać i osamotniać, dzisiaj zaś doszła do karykaturalnej swej doskonałości. Nic jej nie wiąże ze sprawą narodu, tylko posiadanie na miejscu, w kraju, wielkich obszarów ziemi. Oprócz paru wyjątków, skąpiec, zdzierca i kosmopolita są typami charakterystycznemi tej koterji, odłączonej już nawet przez haniebne tradycje stuletnie od narodu. Ta „wielka“ szlachta odstręcza mnie od szlachectwa wogóle. Narodową gentry wypada już dzisiaj nazwać inaczej, choćby dla przyzwoitości.
Moich uczuć obywatelskich nie podejmuję się streścić w kilku zdaniach. Gdy się jednak nad sobą zastanawiam, stwierdzam w sobie rdzeń zwykłego u nas typu: jestem wyznawcą idei polskiej, rodzajem zelanta panującej u nas, powszechnej, lecz nie dogmatycznej

6