Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzała na mnie badawczo. Nie był to zwykły ton naszych rozmów.
Uparłem się jednak odprowadzić ją do domu. Nie wiedziała, ile mnie to kosztowało: trzy kwadranse spóźnienia na oznaczoną przez Helę godzinę. Ale wdzięczna była mi za tę zwykłą przechadzkę bardziej, niż kiedykolwiek. Gdym ją żegnał przed bramą, rzekła mi:
— Więc teraz, panie Tadeuszu, może się zobaczymy dopiero w dniu ostatniej walki?
— Ach, i przedtem jeszcze.
— Niechby tylko przyszedł dzień! — cóż my?...
Smutno jakoś natchniona, prosta i czarna, znikła mi w bramie.

∗             ∗

— Cóż to? zaspałeś?
Tak mnie opóźnionego przywitała Hela w hotelu.
— Nie, moje lwiątko! Pokaż się — — znowu śliczna suknia...
— Najprzód odpowiadać! — rozkazywała, biorąc mnie napół w objęcia, napół pod tak bliską obserwację żem zezował w jej oczy, jak w jedną, ciemną, z ognistemi błyskami przepaść. — Pokaż ręce — pachną jakiemiś taniemi perfumami. — Gdzie byłeś?
Śmiałem się, alem też zrozumiał, że nie można w tej chwili wymienić żadnego kobiecego nazwiska.
— Byłem w biurze. Musiałem potem zobaczyć się z towarzyszem partyjnym...
— Tylko z żadną kobietą! Póki ja tu jestem — z żadną! — — Nie masz matki, ani siostry — z innemi nie wolno ci nawet rozmawiać. Pamiętaj to sobie.

138