Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 288 —

cy i sławni, jak silni przez zmowę i zgodę: potężna Gromada — — Niema co! trzeba wejść w ich szeregi, przestać luzem chodzić i luźne tylko miewać porywy ku dobru ojczyzny.
Wre praca naokoło: w Mielnie, w Niespusze; ten młody... zięć wyrywa się do pracy społecznej. I on zrozumiał, gdzie są najlepsi sprzymierzeńcy do pracy z ludem. Broniecki wiedział to oddawna, tylko mu jakoś nie uśmiechało się iść pod komendę ludzi prostszych, czasem przeciętnych jako jednostki, ale składających armję czynną w narodzie. Bo przecie wszędzie, gdzie się coś na wsi porządnego poczyna i rośnie, w okolicy i w szerokim kraju — wszędzie to się dzieje za przyczyną lub z udziałem Gromady — —
Narzeczeni powracali ku domowi. Zobaczył ich przez okno pan Józef i ucieszył się, że Manieczka śpieszy do domu, na godzinę szóstą, przeznaczoną na czytanie dzienników ojcu, dzisiaj niedomagającemu. Była właśnie szósta. — Zakochani szli wolno, zwracając ku sobie głowy; widać było po nich, że świat cały jest im tylko ramą spójni osobistej, jedynie dla nich istniejącej. — — Doszli do domu, prawie do otwartego okna, za którem siedział pan Józef — — nie spojrzeli na niego i zawrócili w dalszą przechadzkę.
Nie zawołał, ich Broniecki; przeprowadził oczyma, aż znikli za bukietami drzew.
— Mają słuszność... Jabym uczynił tak samo w ich wieku i na wiosnę — — —
Późniejszym wieczorem rozśpiewały się słowiki, tęsknie dla ojca, rozkosznie dla dzieci.