Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 286 —

cia, kiście bzu rozbłękitnione na fjoletach, różowe frendzelki kozodrzewiu, szafranowe kity złotej porzeczki. Co ranka wybuchały wysoko nowe rozkwity śnieżne, a na rabatach kwietnych już tęczą mieniły się barwy.
Idąc przez te krainy świeżości i woni, mówił Stefan do Manieczki:
— Najdroższa moja! nie wiedziałbym, co kochać w życiu, do czego dążyć, gdyby nie pani, gdyby nie Ty...
I głosy ich zharmonizowane cicho, myśli dopełniające się cudownie tonęły w bezmiarach wiosennej zieleni, wiosennego oczekiwania.
A pan Józef spoglądał przez okno, siedząc w fotelu, z dwóch powodów: nie chciał przeszkadzać pilnym rozmowom narzeczonych i — łupało go coś srodze w nogach — reumatyzm, czy artretyzm? — nie wiedział dokładnie, bo leczył się dotąd tylko doświadczalnie, bez wielkiego zachodu i bez pomocy doktorów. Ale rozkosze wiosny niezupełnie dostępne i widok młodej pary, tak wybornie usposobionej do ich używania — nasuwały myśli trochę rzewne i trochę żałosne, naogół filozoficzne.
— Nie nam już gruchać, jak makolągwy! — myślał pan Józef w liczbie mnogiej dla pociechy, że ma wielu rówieśników co do wieku, kolegów artretyków i w sytuacji ojców wydających córki zamąż.
Czuł w sobie jednak wartką siłę życiową, dla której musiał znaleźć jakieś zadanie. — — Byleby zadanie przyjemne, nie zaś przymusową robotę. — — No, gospodarka rolna, kiedy się darzy, daje za-