Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 253 —

— to i ja po topór dla siebie skoczę — jeszczetam może kogo namówię — —
— Toś mi brat, Żułek! idź-że i powracaj, a chybko — —
O dziesiątej wypoczynek nastał zwyczajny na śniadanie. Anastazja przyniosła dla Rykonia i parobków gorący posiłek. Za grubą i niezgrabną dziewką szła druga, całkiem innej urody, z zapaską, narzuconą na głowę. — — Poznał ją niebawem Jan po wielkich, zapatrzonych na niego oczach i po twarzy gładkiej a bledszej, niż miały je dziewczyny polne. Poznał ją Jan i chwyciła go za serce radosna pewność, że ta jedna jest mu oddana całą duszą.
— Magdusia?!... co wy tutaj?
Olczakówna uścisnęła, długo milcząc, wyciągniętą dłoń Jana; potem rzekła uroczyście:
— Już ja wam wytłumaczę; zjedzcie tylko najprzód śniadanie.
— To se chodźmy tam dalej, na te belki pod stodołę. Pod okapem nie tak w oczy prószy i będziemy na widoku ludziom, wedle przyzwoitości.
Rozmiłowanemi oczyma podziękowała Magda Janowi, że łaskawie chce z nią gadać.
Usiedli, Jeść nie chciała, bo była już po śniadaniu. Rykoń zagadnął poważnie:
— Cóż powiecie, Magdalena?
Dziewczyna trudno przystępowała do wyznań; zrzuciła zapaskę z głowy na ramiona, okazując piękny ubiór, cały według prawdziwej mody łowickiej. Rzekła, spuszczając oczy:
— Już ja się pożegnałem z panienką i ze Sławoszewem; chcę mieszkać w Mielnie — —