Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 244 —

— Kiedy potrza — ale nie lubię...
— No, widzę, sąsiedzie, że chcecie ode mnie pożyczyć pieniędzy do świętego Jana? — — Mogę wam dać dwa papierki.
— To jużby trzy, panie dziedzicu, a robotaby się ruszyła!
— Niech was! ostatnie stówy zabieracie mi z domu. — — Wypiszcie mi rewers płatny 5 lipca, z kasy budowlanej. Procentu nie chcę.
Pokłonił się wdzięcznie Rykoń za gromadę swoją, a po ubiciu interesu poczuł się do obowiązku grzeczności sąsiedzkiej:
— Jakże też zdrowie panienki, naszej ślicznej Marji?
— Dziękuję wam, dobrze — odrzekł pan Józef bez fantazji — odwiozłem ją przed kilku dniami do Warszawy, do ciotki.
— O, proszę! to się im na wsi zecniło?
— Tak; dziewczyna już na odlocie...
I Broniecki zmienił przedmiot rozmowy:
— Na polu dobrze tymczasem, żeby tylko wycinków w kwietniu nie było.
— Mogą i być — jutro czterdziestu męczenników, a na noc zdaje się, że mróz chwyci.
— Jakoś ta wiosna tegoroczna trudno się gramoli — utkwił Broniecki badawcze spojrzenie w siwe oczy drugiego znawcy ziemi.
— Wiosna, jakie bywały — odrzekł Rykoń — a że ta mogą przyjść czasy jeszcze krzynkę gor-