Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 11 —

podnosił, a mknąc przez dziedzinę samych tylko czystych, roślinnych zapachów, zaprawnych trochę wonią domową i przyjemną świeżo smarowanego juchtowego fartucha. Furkała bida, mało podskakując na dobrej drodze, ciągnęła ku sobie oczy ludzkie, zrzadka rozsiane po krainie, i nikt, zblizka, czy zdaleka, nie mylił się:
— Patrzajta! — dziedzic ci wyrywa.
Bo ktoby tak gnał i w tak wybornego kasztana?
Trzeba być zatwardziałym ekonomistą, aby się cieszyć tem ogromnem spustoszeniem krasy polnej, które nazywamy żniwem. Gdzie jeszcze nie przeszły wężowo syczące kosy ręczne, gdzie nie grasował rytmiczny kościotrup kosiarki, najbogatsza odzież ziemi pyszni się i połyska wierzchnią pozłotą, wabi w swe niskie gąszcze, w których słońce więźnie płowym mętem. A tu już zabójcze narzędzia uczyniły ogromny wyłom i odcięły od fali żywej zżęte pole umarłe. Wesołe to poprawdzie umieranie: kładzie się pokolenie kłosów w bujne Pokosy, przetkane kwieciem i badylem, z ledwie dosłyszalnym szmerem, niby westchnieniem; za zgrzytem siekącego żelaza idzie słodki śpiew dziewczyn, wiążących snopy, lekkomyślnych pomocnic śmierci.
Broniecki nie dumał tak po literacku, gdy, dotarłszy do żniwa, oddał konia z bidą karbowemu, a sam dochodził piechotą po świeżem, soczysto chrupiącem pod butami ścierniu. Tylko, gdy zauważył, że gwary i śpiewy ucichły za jego zbliżeniem, zawołał energicznie i wesoło:
— Drzyjcie się dalej, dziewuchy!