Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 148 —

ba — odezwał się Dominik Pełka, brat karbowego ze Sławoszewa.
Rykoniowi błysnęły zęby od radosnego uśmiechu.
— Rzadko co powiecie, somsiedzie Dominiku, ale dobrze: trzeba nam się poczuć w większej gromadzie — i z panami, które mądrale są na roli — i z nauczycielami, które uczą po szkołach rolniczych — i z wielkiemi pieniędzmi i z wielką siłą.
— Jakże to przemyślacie, Janie? — zapytat Workowski.
— Widziałem ich tam robotę między sobą w towarzystwie rolniczem. Ta jest i z nami, gminiakami. Wielgachna jest ta robota; wszystko w niej sprzężone, co człeku siedzącemu na kawale tej polskiej ziemi potrzebne, czy na dużym, czy na małym. I nam, Mielniakom, trzeba do tej wielkiej roboty mieć przyłączenie.
— Oj! — powątpiewał Workowski — robią ci tam oni bardziej dla siebie, niżeli dla nas. Taka już ludzka natura jest.
— Nie widzieliście, Pawle, a gadacie. Trafiliście jeno w to, że każdego natura do swojego ciągnie. Tylko i natura nas wszystkich, co się tą ziemią paramy, powinowata. A cóż to, my w zarządzie nie potrafimy naszych chłopskich interesów obronić, czy co?
— Byliby nasi w zarządzie? — zagadnął Workowski, a twarz ospowata śniadością mu się powlekła ciemniejszą i oczy pożądliwie błysnęły.
— Choćby i wy, Pawle, i ja. Tak myśleliśmy z dziedzicem slawoszewskim, kiedyśmy sobie po-