Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 7 —

ludowych! — potknął się Broniecki dotkliwie o kamień graniczny swej wielmożności.
Zepsuło mu to rozkosz porannego obejścia gospodarstwa i przyśpieszyło powrót do domu. Ale tu, zaraz od progu, powrócił humor panu Józefowi żywiołowo, bez kompensaty jakichś wyjątkowo pomyślnych zdarzeń, poprostu dlatego, że zdrowie fizyczne i moralne było stanem jego codziennym.
Stwierdził raz jeszcze z głębokiem zadowoleniem, że dom był wygodny i wesoły. Nawet plastry z trucizną na muchy, świeżo przywiezione z Łowicza, działały wybornie: much pozostało tylko tyle w pokojach, ile było potrzeba dla przyjemnego pobrzęku w razie zupełnego braku towarzystwa. Na ścianie przedpokoju, nad zegarem pradziadowskim, który chodził, jak słońce, roztaczał sążniowe skrzydła wypchany orzeł. Takiego orła nikt w Polsce nie zabił, oprócz pana Józefa Bronieckiego. W jadalni jasne meble jesionowe z ozdobami rzeźbionemi z czarnej gruszy były dużo weselsze, niż ten ponury styl gdański, za gęsto już spotykany. I cały pokój pachnął kawą — nie bylejaką spalenizną, lecz cudowną mieszaniną ziarn Mokki, Cejlonu i Jawy z małą domieszką kawy ligowej.
Jakoż pan Broniecki zasiadł nie zwlekając do stołu, nachylił kolejno do filiżanki dziobki naczyń, sączących płyny, szyldkretowy i biały, ocukrzył, pociągnął z rozkoszą. Ze srebrnego koszyka wziął jedno z ciastek brunatno-złocistych, posypanych solą i makiem, jakichś nowych w zawiązaniu węzła, i skosztowawszy, zawołał:
— Rany Boskie! co za obwarzanki!