Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 139 —

Obichowskiej, która ma przecie Zosię na wydaniu. Nie lubisz Zosi?
— Zosia wielki próżniak; ciągle tylko myśli o podróżowaniu za granicą.
— Ej, Maniuś, wszystko ci dzisiaj nie w smak. Cóż ty masz tutaj do roboty? — — Nawet sąsiedzi wybierają się do Warszawy: Drobińscy, Czemski...
— Tak? — odezwała się Mańka z innego tonu i bez widomego powodu obejrzała uważnie koszyk z pieczywem, stojący na stole.
— Tak, moje serce. Każdy chce się trochę odpolerować między ludźmi; nie można ciągle na wsi siedzieć: człowiek śniedzieje, tyje...
— Ja nie utyłam. Chyba tatuś?
— Co ty mówisz?! Uważasz, że utyłem?
— Trochę w pasie.
— O, psia! — najgorzej — —
— Ej, nie... tak mi się może wydało... Zresztą, powiem tatusiowi: mówię na przekorę, bo jestem w złym humorze.
— Bo Olczakówna chce od nas odejść.
— Giez ją uciął, czy co? — może zamąż wychodzi?
— Mówi, że nie; tylko dwór jej się uprzykrzył, tęskni do chaty.
— Przeczytała chyba jaki stary romans? Dodać jej rubla na miesiąc, odechce się jej wioseczki.
— Mnie się zdaje, że zadurzyła się w kimś, który jej nie chce.
— Proszę, proszę — — dramatyczna awantura!
— Zdarza się, tatusiu.