Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 3 —

mecki, podając mu dwa palce z dłoni, dzierżącej laskę, jakby chciał mu dać poczuć razem fawor swój i berło — lepiej zawsze być na nogach, zanim słoneczko wygramoli się ze swych puchów — o! Jak już wylezie, a nie zobaczy pana w tych angielskich majtadałach, gotowo się zasmucić — a potrzebne nam bardzo na chyże podebranie tych kiosków — o!
Ponieważ młody rządca przyjął reprymandę z godnością, lecz bez buntu, mówił pan Broniecki dalej już bez ironji:
— Weźmiesz mi, panie Karolu, dwa gąsiory gohy od panienki dla żniwaków, ale nie dawać im, dopiero wieczorem, jeżeli dożną do macicznego rowu. Na południe ani kapki! — niech się chłopyszki zwijają i oblizują na wieczór, Tylko wodę świeżą do picia trzymać ciągle w beczkach przy żniwie, bo termometr gotów znowu dzisiaj wybryknąć na trzydzieści w cieniu.
Skłonił się posłusznie Wierzbowski, poczem ze swej strony przedstawił kwestję dzienną do rozstrzygnięcia:
— Męczy mnie, panie dziedzicu, Barbara Zimna, parobczycha, że jej podczas ostatniej ulewy krupy w komorze zawilgły z powodu dachu, który zaciekał na tamtej stronie ośmioraka.
— Dach przecie poprawiony?
— Ale krupy tymczasem spleśniały, panie dziedzicu.
Broniecki zamyślił się na chwilę, pochylił i laską na kurzu ziemnym kreślił jakieś znaki. Poczem krótki wydał wyrok:
— Wstrzykniemy jej tróję.