Strona:Józef Stolarczyk - Wycieczka na szczyt Gierlachu.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzenia tych strzelców przekonać. Tyle tylko spostrzegłem na Polskim Grzebieniu, że i ztamtąd w prostym kierunku wyjście na Gierlach byłoby możliwe; trzebaby jednak najprzód spróbować, a choć taka próba zbyt kosztowna, wszelako jéj się nie wyrzekam, odkładając sobie tę wycieczkę na późniejszy czas. Ponieważ w dolinie Wielkiej zostawiliśmy nasze rzeczy, więc z powrotem tamtędy obraliśmy drogę; a ta prowadziła nas temi samemi pareniami, któremiśmy wychodzili, ale już teraz nie doświadczaliśmy nadzwyczajnych trudności i wreszcie przybyliśmy szczęśliwie do owéj skały, o któréj na początku opisu krótko wspomniałem. Jestto skała mająca kilka kroków długości, a może łokieć szerokości, nachylona cokolwiek jedną krawędzią nad wielką przepaścią. Po téj skale trzeba przechodzić i przeciskać się koło wysokiéj całkiem gładkiéj i prostopadłéj ściany, a niemając się czego uchwycić przechodzący musi być nad tą przepaścią nachylonym. W razie zachwiania lub pośliźnięcia nogi runąłby nieszczęsny turysta w okropną przepaść, z któréj tylko na drobne części pogruchotane kości wydobyćby można. Dlatego téż przewodnicy nasi Szymek i Raj zdjęli kirpce a stanąwszy po obu bokach skały, uczepili się o ile mogli najdaléj i wyciągniętemi rękami zastawiali moje nogi, aby się jakim przypadkiem nie zsunęły. Ja zaś bardzo uważnie szedłem i na szczęście odwagi, jakiéj tu koniecznie potrzeba, nie straciłem na chwilę. Podobnie niebezpieczne przejście znalazłem był na Baranich Rogach, kiedy ten szczyt zwiedzałem razem z X. Ambrożym Reformatem. Odważny Turysta niedoświadczający zawrotu głowy, łatwiéj tędy przejdzie, bojaźliwszym i podlegającym zawrotom głowy radziłbym przeciągnąć od jednego końca skały do drugiego sznur, a wtedy można się przemknąć bez obawy. Minąwszy te niebezpieczny przesmyk, zboczyliśmy do okna Chałubińskiego, aby powtórnie podziwiać ztamtąd prześliczny widok, który już na wstępie opisałem. O ile siły pozwalały, schodziliśmy z góry dość raźno, a na spoczynek wybraliśmy ładne miejsce przy źródle, z którego woda czysta jak kryształ wytryskała. Moi towarzysze coś przekąsili, ja zaś niestety nic w usta wziąć nie mogłem. Po krótkim wypoczynku, trzeba było zejść do kotliny i tutaj niespodzianie uczułem, że nogi mi jakoś służbę wypowiedziały. Dlatego chwycił mnie Raj za jedną a Gewont za drugą rękę i na sposób kozic szybko przeskakiwaliśmy ogromne jak domy skaliska, które na drodze powalone leżały; albowiem o obejściu tych głazów nie można nawet myśleć. Wieczorem już dotarliśmy kosodrzewiną do Wielkiej, gdzie rozpaliwszy ogień, odprawiło się nocleg. Na drugi dzień z rana posłałem Kościelnego do Szmeksu, aby tam zakupił dla nas chleba, mleka i wina. Idąc doliną Wielką z powrotem pod Polski Grzebień, spotkałem dwóch wojskowych, których uprzejmie przywitałem. Jeden z nich rozmawiał ze mną dość długo po niemiecku, wychwalając bardzo nasz kraj i jego piękności. Przedstawił mi się z tytułem feldmarszałka-porucznika i wymienił swoje nazwisko, którego jednak dokładnie nie dosłyszałem. Dopiero późniéj dowiedziałem się od p. Döllera, sekretarza węgierskiego Towarzystwa Karpackiego, że to był p. Filipovich, naczelny komendant z Koszyc a Kroat rodem, podróżujący ze swym adjutantem.
Na szczycie Polskiego Grzebienia spoczęliśmy cokolwiek. Serce mi się krajało z boleści, gdym usłyszał od strony staroleśniańskich wierchów ciągłe wystrzały. Wiedziałem dobrze co znaczyła ta kanonada. Węgrzy polowali na kozice. Biedne te, a nikomu nieszkodliwe zwierzęta, które powiedziałbym są przecudną ozdobą naszych ślicznych Tatr, panowie węgierscy bezustannie wybijają i niszczą, tak, że mała ich tylko liczba pozostała, jakby na okaz. Dlatego sądzę, że w Węgrzech przydałaby się taka sama ustawa, jaka w Galicyi dzięki sejmowi naszemu od r. 1869 istnieje, t. j. iż zabijanie i łowienie kozic lub świstaków jest grzywną 100 zła. albo karą wię-