Strona:Józef Rostafiński - Jechać, czy nie jechać w Tatry.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
7

kraj dla Polaka muj kochany, marmuruf chuk — wikt kiepski!“
Romantycy wakacyjni wzdychają koniecznie za przyrodą i dzielą się na prozaicznych i poetycznych; pierwszym wystarcza równina, drudzy potrzebują koniecznie gór. A ponieważ dziś, jak to widać z trwającego wciąż maniactwa departamentu niższej Sekwany, nie z mody ale z biedy swojskość na tym punkcie jest na porządku dziennym, więc nie słychać wcale o turystach wybierających się w Alpy tyrolskie, bawarskie, czy choćby do skromnego turyngskiego lasu, ale wszystko jedzie w Tatry.
Nieopatrzni dopytują się: „jak tam jest,“ zwykle tych, którzy już tam byli, niepomni złośliwego usposobienia ludzkiej natury, która zaznawszy sama biedy, nieraz nakłania innych do jej zażycia. Bo co prawda, do przeważnej większości naszych współziomków mających takie zamiary, możnaby się odezwać trzykrotnie: biada Wam! Biada w drodze, biada w Zakopanem, biada w Tatrach.
Mil to niby tylko koło 16, a swoją drogą jedzie się dwa dni, a kto nie jest magnatem i nie ma pieniędzy na wyrzucenie, jedzie góralskim wózkiem. Stopnie i resory należą w nich do przyszłości, więc zęby ognia dają, a grube płótno sprawia, że w pogodę jest w nich duszno, a w deszcz się moknie. A czy deszcz, czy pogoda zabierasz po raz pierwszy znajomość z góralską „hawryką,“ którą twój woźnica ćmi nieledwo bez przerwy ze swej krótkiej fajeczki i puszcza ci w twarz tumany dy-