Przejdź do zawartości

Strona:Józef Piłsudski - Moje pierwsze boje (1925).djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nocuje kawalerja rosyjska, i stamtąd przez pola, wprost na drogę od Słomnik do Skały.
Wyjście z wąwozu jest jeszcze bardziej strome, niż zejście do niego. Drapię się w górę rękami i nogami, serce mi się tłucze gwałtownie w piersiach, myślę z przerażeniem o kasztance, która ma tę samą drogę odbywać, wreszcie staję zasapany na górze. Rzucam okiem na wszystkie strony. Na lewo, w mgle widzę koniec wsi Władysław, przed sobą o sto kroków szereg drzew, stojących prawdopodobnie na miedzy, na prawo rozgałęzienie wąwozu, a za nim szeroka, przestrzeń szarego, zoranego pola. Posuwamy się naprzód. Z wąwozu z trudem wyłazi za mną kompanja za kompanją. I nagle gdzieś na lewo od nas padają strzały. Jeden, drugi, potem kilka naraz. Kule nie gwiżdżą nad nami, więc nie w naszym kierunku strzelają. Wszystko zamarło. Bezwiednie podniosłem rękę, by zatrzymać kolumnę, słyszę szeptem dany rozkaz Śmigłego: „Padnij“. Żołnierze i przewodnicy znikli, przywarli do ziemi.
Wysunąłem się ze Śmigłym przed szpicę ku drzewom, tam położyłem się i zacząłem uważnie wpatrywać się w szaro-srebrną przestrzeń. Całą duszę włożyłem w oczy, by przebić niemi zasłonę mgiełki, a na dnie duszy dręczące pytanie — czyżby już? Nie, strzałów więcej niema. Na lewo, w stronę Władysława, nic nie widzę, wprost przed sobą także. Zwracam oczy na prawo i... widzę jasno o paręset kroków od siebie kilku konnych. Jadą stępa, jeden na przedzie, o kilka kroków za nim trzech innych. Odróżniam, że nie są to nasi, nad nimi, we mgle, widzę coś jakby długą kreskę, wznoszącą się ku niebu — piki, w które uzbrojona jest cała kawalerja rosyjska, nasi zaś ułani i kawalerja austrjacka ich nie posiadają. W głowie przemyka mi się znowu tysiąc myśli będących odpowiedzią na ciężkie pytanie: co robić?
Od nawału myśli zamykam oczy, by lepiej zastanowić się nad rozkazem, który mam wydać w tej chwili i... o przerażenie, a zarazem ulga! Przez zamknięte oczy widzę ten sam obraz: szaro-srebrną równinę a na niej, jak duchy bezszelestne, konne postacie, zbliżające się ku nam.
„Do licha! Tego brakowało! Mam halucynacje!“