Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zawsze ten wraca do domu, kto z niego zdrowo wyjechał.
Anna. Marto! czemuż wy mnie straszycie?
Marta. Tyś żona Prokopa, a to twoja córka?
Anna stawia wiadra i tuli dziewczynkę. Moja.
Marta. Przywiążże jej kamień do szyi i rzuć w rzekę.
Dziecię. Matko! jaka ona straszna?
Anna. Ach! zła kobieto, cóż ci dziecko winno?
Marta. Ona mi nic nie winna, to też ja dla jej dobra tak radzę.
Anna. Dla jej dobra chcesz, żebym ją utopiła?
Marta. A czemu nie? — Patrzaj na mnie, na to wyschłe lice — to od głodu; na te oczy zapadnięte i zapalone — to od ciągłego i gorzkiego płaczu; na to odzienie brudne i podarte — niema komu wyprać go, niema komu naprawić, bom ja stara i bezsilna, a sługi nie mam, dzieci nie mam — samam, sama jedna na świecie. Ja siadam nad drogą, żeby dobry człowiek, przechodząc, dał mi kawałek chleba, bo zarobić nie mogę, a zarobić dla mnie niema komu. I teraz siedzę tu, nad krynicą, żeby mi kto podał kroplę wody, bo wiadra nie udźwignę, a przynieść niema komu, bom sama, sama jedna na ziemi. Nie lepiejżeby mi było, gdyby mi była matka kamień do szyi uwiązała, niż teraz?
Dziecię. Matko! jaka ona biedna!
Anna zakrywając oczy. Cicho! dziecię!
Marta. Tak i twoja córka. Dziś maleńka, rumiana i szczęśliwa, dziś wyciąga do ciebie rączki i usta jej śmieją się, a choć niekiedy łzy ma na oku, ale w sercu nie ma bolu, w głowie nie ma gryzącej myśli. — Ale twoja córka wyrośnie i wyciągnie ręce nie ku tobie; zechce przycisnąć do serca śmiałego chłopca, co się jej podoba; ty pozwolisz, zaprosisz na niedzielę księdza i swatów; drużki się zbiorą, posadzą dziewczynę, rozplotą jej kosę i włożą wieniec na gło-