Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wanów i niesie w ukos daleko białopienną zadymkę nad wodami.
Jakże piękne bezdennie jest wówczas bezdenne morze! Nad czarnymi zwałami migają białe skrzydła mew, dzioby szpony ich padają w grzebienie wodnych brył, pisk przeszywa nawskroś burzę, a wąskie skrzydła wynoszą się naprzeciwko piorunów. Czy nie słyszysz w duszy swej ich krakania, cudzoziemcze?

CZAROWIC

— Żeglarzu, nie ucz mię złowieszczego krakania...

BOŻYSZCZE

— Kiedyindziej, gdy wracam zdala, a po okrutnych wichrach syzygów wiosny, ustanie deszcz, przycichnie bora, greco, tramontana i sirocco, — morza stają się ciche, a leciutki powiew z południa ledwie je marszczy. W dali po niem lśniąca, srebrnobiała rozpostrze się polewa, nieruchome smugi błękitu, jakoby drogi tęsknot ku południowi, przetną je wzdłuż. Lekka krata złocistych poruszeń bawi się z sennemi skałami... W zaciszach, pełnych niedawno najgwałtowniejszego tumultu, staną się wody leniwe, bezwładne i ociężałe, jak oliwa. Jakże wówczas kocham ciszę podskalną i tę przystań za wiatrem, gdzie samotny śnię, patrząc w dal, — o Indyach, o palmach i cedrach, o polach, gdzie trzykroć do roku zboże dojrzewa, gdzie rosną najczarowniejsze róże ziemi i wykwitła najczarowniejsza myśl ludzkości... Zda mi się wówczas, że płynę pod czerwonym żaglem w tamte dziedziny, patrzeć w kielichy lotosów i przeglądać pod słońce tajne słowo, zrodzone w zadumach Kryszny, w postach