Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzyć, a nie wówczas wcale, gdy dokonał dzieła. Rzuciła krótko, że, według niej, sztuka nowoczesna zająć się powinna zniweczeniem owego zjełczałego piękna, które stało się nie do zniesienia wskutek plotkowania o niem estetów — i wydobyciem w sztuce, — naprzykład, — brzydoty. Broniłeś się, mówiąc, że brzydota, jako objekt sztuki, nie będzie bynajmniej wytworzeniem kultu brzydoty, lecz znowu kultem tego samego piękna. Utrzymywałeś, że to, co nazywamy teraz pięknem, złą ma może nazwę, ale zawiera w sobie intencye słuszne, gdyż stanowi usiłowanie zbadania zjawiska — takiego, naprzykład, jak Los Bonachos Velasquez’a, — pojęcia go i zawarcia w sylogizm.
Mówiła: — to mi się podoba, a to mi się nie podoba — ma prawo powiedzieć Goya, czy Beardsley. To jest ładne, a to jest brzydkie. Oto wszystko. Żadnego piękna absolutnego niema. Jest tylko wola artysty, jego prawo. Esteci mogą sobie rozprawiać, ile im serce dyktuje, gdyż to, co się im podoba, lub nie podoba w dziełach artystów jest czemś zgoła innem, niż rzeczywistość twórcza.
Prosiłeś jej z pokorą, żeby zechciała przeżyć, przestudyować i zgłębić cudowne życie i cudowne prace Leonarda da Vinci, żeby nie dowierzała własnym dzisiejszym wyobrażeniom, gdyż tylko w taki sposób może zajaśnieć jej geniusz malarski.
Rzekła cicho: — Pocóż mi to? Ja przecie chcę malować tylko dla siebie, wcale nie tak, jak tam należy, albo jak malował jakiś, taki albo inny Leonardo.
Ty: — Dzieło sztuki powstające powinno być wyższe nad wszystko, co dotąd było, musi zwalczyć wszystko, co było, wznosić się ponad całą przeszłością.