Pije w monopolu cieśla zawiedziony, wałęsa się zgłodniały mularz, — a Moskal dzieciny spieszące rozgania.
Półtora roku tu siedzę. Schną z bezczynności moje ręce. Rwą się do roboty ramiona. Wysycham z tęsknoty do tworzącego trudu. Szarpie się coraz silniej serce. Mam sypać drogi poprzez piachy mazowieckie, mam rznąć rowy przez błota podlaskie. Tysiąc założyłem towarzystw. Tysiąc sklepów puściłem w ruch. Rozkradną własny towar ciemnoszaleni współwłaściciele. Rozejdą się zawiedzeni spólnicy. Plączą się między martwemi ścianami kolana moje. Pęka mi głowa od nawału podjętych zadań. Milion myśli ogniem w niej płonie.
Stoi ziemia moja, jak wdowa, czekając, kiedy dam hasło, że idę. A ręce, lecąc do dzieła, trafiają w mur, głowa uderza o kratę. Puśćcie mię, kraty!
— Znalazłem dziś w nocy tajemnicę ognia. Daj mi możność ucieczki. Muszę do laboratoryum!
— Stań się prowokatorem.
— Mam zbudować z nowoczesnych przedsięwzięć niepodległość wewnętrzną narodu. Mam, jakoby śrubę, zmocowaną mutrami, wwiercić w ten naród rozluźniony, rozlatujący się, jak mokre mury mej szkoły, — to hasło jedyne.