Przejdź do zawartości

Strona:Józef Katerla-Róża.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ŚNIEGOWY WĄŻ
(podnosi z nad mogił głowę i, oplatając drewno szubienicy, szeleszcze)

— Nikt wam nie zmąci snów — grobom wkopanym w mogiły, mocy, strąconej w dół zgniły... Niewola wieje przez sioła, niewola idzie przez miasta, szlak wasz szalejem zarasta. Nikt was nie woła...

ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI
(bije pokłon i żegna się krzyżem trzykrotnym)

— Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj!

(Wsuwają się przez tajne w głębi przejście Deity (Bożyszcze) i Anzelm)
ANZELM

— Jesteśmy.

BOŻYSZCZE

— Nareszcie.

ANZELM

— Tędy przeszedł. Był jeszcze mrok przedranny. Jesienna woń więdnących liści pierwszy raz od miesięcy tylu wionęła mu w twarz. Lekka nadwiślna mgła pozdrowiła jego oczy. Począł wołać co siły w piersiach w tę woń, w tę mgłę waryackie swoje hasło: Niech żyje Polska niepodległa! Raz, drugi raz, trzeci, czwarty. I tak co krok. Bębny nie mogły zagłuszyć tego krzyku. Dopiero szybko rzucona pętlica... Spełnione już twe pragnienie...

BOŻYSZCZE

— Spełnione, sługo.