Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dworzanie poczęli z sobą umawiać się.
Wieść jak błyskawica przeleciała między niemi; starsi, za niemi młodsi poczęli wahać się; a gdy raz przypuścili możność porzucenia księcia, myśl ta coraz się wszelkiemi okolicznościami utwierdzała. Niektórzy pozabierawszy swoje szkapy ze stajni, wybierali się jechać.
Starszy złapał ich we wrotach.
— Dokąd mości panowie? dokąd?
— Nie ma tu już co robić pono, jedziemy szukać służby.
Jak tylko jeden odważył się to wyrzec, reszta poszła za nim. Nieznajomy czekał z obojętną twarzą niedaleko wrót. Starszy pobiegł do księcia.
— Dwór W. ks. Mości, zawołał zdyszany, dworzanie...
— Co się stało?
— Odjeżdżają.
— Jak? dokąd?
— Rzucają służbę.
— Z jakiego powodu? To być nie może.
— Bóg wie, zapewne zlękli się dzisiejszej rannej z żydami sprawy.
— Podli! rzekł bledniejąc Sołomerecki dumnie, niech jadą na złamanie karku! Nie wstrzymywać ich, zapłacić jurgielt ostatniemi.
I zaciął zęby, oczy mu się zaiskrzyły, padł na krzesło blady.
— Słyszysz W. Mość? ostatkami im zapłacić, nie chcę ich teraz, znajdę innych, nie chcę gdyby mnie na klęczkach prosili. W tem jest czyjaś podmowa. Idź.
Starszy wyszedł i nawołując wyjeżdżających z podwórza: