Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nadużywasz jej Duran oddawna.
— Do prawdy?
I to mówiąc, jednem okiem, ale ognistem i kolącem spojrzał na Gronoviusa. No, no, pisz, pisz. Wprawdzie, oprócz kwadrata królewskiego, miałem z wami i o czem innem do pomówienia.
Tu umyślnie zawiesił.
— No, to mów, słucham, pewnie o wielkiem dziele?
— A o czem-że by innem?
— Myślę właśnie, o słonecznej wodzie.
— Znalazłeś co nowego?
— Zdaje mi się.
— Formułę nową, sprobujemy jej dzisiaj, wchodzi do tego elixir Aristaci i balsam merkuryjalny, wąż ukrzyżowany (siarczan złota) i księżyc.
— To nieszczęście że wąż będzie dużo kosztował, a wszystkie dotąd próby daremne.
— Cicho! na cóż to powtarzać tak głośno? alboż nie zostało nam tysiąc jeszcze prób, w ostatku zaś wyrocznia terafim, która powie, jak piękne robi się złoto i kamień filozoficzny?
— Zapewne, odparł Gronovius, ale twój terafim milczy jak pień.
— Bo też to nie jest prawdziwy Androides, ani Terafim. Wiesz co potrzeba do prawdziwego?
Gronovius się wzdrygnął.
— Cóż to! w proporcję wielkości wynalazku! dodał złośliwy Duran śmiejąc się. Jedno dziecię!
— Krew, zabójstwo.
— E! e! dajcież mi pokój ze skrupułami nie w porę. Wszystko to głupstwo. Bylebym tylko dostał co potrzeba. Pierworodne dziecię, głowę pierworodnego,