Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszak nic nie robisz?
— Ej! skrobię się! obojętnie mruknął chłopak.
— Grosz ci dam!
Chłopiec zdjął łachman czapki, przesadził poręcz, skoczył na wschody i potoczył się w dół jak kula, śpiewając piosenkę.
Sołomerecki zastał go na dole siedzącego na ostatnim wschodzie i świszczącego przeraźliwie.
Pan Czuryło z synem właśnie także schodzili, gdy głos księcia, znany im, bo świeżo słyszany, doszedł ich z dołu.
— O! już tu jest! rzekł młodszy, pewnie szuka Łęczycanina.
Zeszli szybko w cichości, ale gdy go mieli dognać, książe właśnie zawrócił się w dziedziniec za Jacusiem do Gronoviusa i Durana.
— Dokąd poszedł? spytał młodszy.
— Zdaje się, że do tych czortów czarnoksiężników.
— Jakich?
— Dwóch przeklętych Niemców, których pan podkomorzy koronny sprowadził dla doktorstwa, alchemii i nie wiem tam jakich praktyk tajemnych.
Tak było w istocie, Gronovius i Duranus byli nadwornemi pana Mniszcha, który ich pod ten czas odesłał do Krakowa. Jeden z nich na przemiany towarzyszył prawie zawsze podkomorzemu i jeździł za dworem królewskim z nim razem. Oni z Egidem, któregośmy wyżej widzieli, posługiwali w różnych razach Mniszchom i Giżance. Nie zapominajmy, że jak wszyscy wówczas, tak i król wierzył we wróżki, w czary, magią i czarnoksiężników, że się radził astrologów wieszczbiarzy, a nawet prostych bab, jak Budzikowa i Korycka.